Wczoraj świętowałam kolejny rok życia. Skończyłam 27 lat i postanowiłam być dumna ze swojego wieku. Tym bardziej, że czuję się na kilka lat mniej. To co straciłam i co było jest przeszłością, której nie zmienię. Ale przyszłość jest w moich rękach, a wspominać będę tylko to co dobre i radosne.
Przez ostatni rok spełniłam kilka swoich marzeń, odkryłam parę pięknych miejsc, zaakceptowałam niektóre fakty - zobaczyłam, posmakowałam, dotknęłam, PRZEŻYŁAM.
Jak już wspomniałam w noworocznym poście, w dzień urodzin jestem bardziej skora podsumować ostatni rok. Podsumować - brzmi bardzo stanowczo i surowo, i tak jakby już nic nie miało się wydarzyć! Więc może inaczej...
Chciałabym się z Wami podzielić tym, co miłego i pięknego spotkało mnie przez ostatni rok :)
Po pierwsze - stworzyłam swoją rodzinę. Znaczy - stworzyliśmy! Pełnoprawną, ze swoim dwuczłonowym nazwiskiem. I tutaj spełniłam parę swoich marzeń, przeżyłam mnóstwo radości i nacieszyłam się pięknem wokół. Był piękny ślub plenerowy i cudowne wesele. Kolorowe kwiaty, wstążki, ślubne różdżki. Pyszne jedzenie, świetna (najlepsza!) muzyka, cudowny pierwszy taniec: walc wiedeński do muzyki ze "Śpiącej królewny". No i w tym wszystkim my - piękni, uśmiechnięci, przepełnieni miłością i szczęśliwi! 11 lipca stworzyliśmy rodzinę 2 + pies!
Po raz pierwszy leciałam samolotem, spędziłam pierwsze w życiu wakacje za granicą, byłam na Santorini, pływałam w morzach innych niż Bałtyk (cudowna kąpiel podczas pełni!). Płynęłam ogromnym katamaranem, odbyłam lot na paralotni.
Dostałam pracę marzeń, buduję dom, zaczęłam sama jeździć samochodem (i lubię to!).
Zorganizowałam remont salonu, skręciłam sama cztery krzesła i uwielbiam siedzieć przy naszym stole.
Wypróbowałam mnóstwo nowych przepisów kulinarnych i zaczęłam piec ciasta i ciasteczka ku uciesze wszystkich nimi obdarowanych ;) Upiekłam pierwsze bułeczki i pierwszy chleb - tostowy ;) ale zawsze!
Zrobiłam kolejny tatuaż.
Randki na śniadanie rozpoczęliśmy właśnie w tym roku! I są moimi ulubionymi.
Spędziliśmy sporo czasu na spacerach z psem, odkrywając nowe lasy, pola i łąki - mam już swoje ulubione.
Widziałam wschód słońca - trzy razy!
Byłam nad naszym morzem zimą.
Poznałam nowych ludzi i zyskałam przyjaciółkę.
Uwierzyłam w swoje plany, śmielej marzę i nie zastanawiam się czy jest to kiedykolwiek możliwe, stałam się bardziej zorganizowana i staram się być mniej krytyczna wobec siebie samej. Jednak prym wiedzie tutaj akceptacja i wybaczenie. Akceptacja - samej siebie (w toku), przeszłości i życia które się wokół mnie toczy. To nie jest przyzwolenie i bierność, to jest spokój wobec tego czego zmienić nie mogę. Wybaczenie - głównie sobie, swoich dużych i małych błędów, wybaczanie sobie bezsilności i słabości.
Tyle się działo przez ostatnie 365dni mojego życia. Były też smutne chwile i niemiłe wiadomości, ale te albo mnie czegoś nauczyły, dodały siły albo o nich już zapomniałam.
A przede mną... mnóstwo niesamowitych przygód, cudownych przeżyć i emocji oraz nauka strzelania z łuku :D
p.s. babciu, kocham cię.
Nikt nie każe nam być szczęśliwym codziennie. Czasami trzeba się po prostu posmucić, zadumać albo być w nastroju nijakim (nieprzysiadalnym też). Istnieją jednak drobne gesty, które sprawią że uśmiechniesz się niezależnie od tego w którym miejscu na paraboli emocji jesteś. Ja mam takie sztuczki w stosunku do moich najbliższych, ale chciałabym się podzielić częścią tych, które działają na mnie :)
Na pierwszym miejscu zdecydowanie króluje herbata. Kubek tej gorącej cieczy podany mi bezinteresownie, zawsze zdziała cuda. Jeszcze lepiej, gdy podana jest w tym najbardziej ulubionym ;) Zielona, czarna czy z owocami - nie ma znaczenia. Ważne, że jest. Wręczona mi bez pytania.
Drugą sztuczką opanowaną w stopniu bardzo dobrym (w sumie nawet perfekcyjnym!) przez mojego męża, są kwiaty. Dostaje je od niego naprawdę bez okazji. Czasami gdy otwieram drzwi kiedy wraca z pracy, pierwsze pojawiają się właśnie one. Lubię też te wręczane mi na samym początku zakupów w Lidlu :) Na spacerach dostaję polne kwiatki, a wieczorami, kiedy to on wychodzi z psem, podkrada z okolicznych ogródków bez lub jaśmin - specjalnie dla mnie! Na samą myśl o tym drobnym, kolorowym, pachnącym geście, się uśmiecham :)
Lubię też bardo kiedy w tym właśnie momencie (wiecie tym najmniej odpowiednim a jednocześnie najbardziej idealnym) na drodze pojawia się mój pies... i ładuje się na mnie z rozczuleniem w swych psich oczach na przytulanie. Ten czworonożny przyjaciel świetnie rozładowuje wszelkie napięcia te wewnętrzne jak i te gdy pioruny trzaskają między dwojgiem nas. Ale tu, to trzeba mieć takiego psa.
Zatem trzeci punkt będzie również o przytulaniu. Takie bezinteresowne otoczenie ramieniem jest niezwykle miłe. To jest coś, co zawsze mamy przy sobie. Gest który leczy i rozchmurza. Dodaje siły i wiary. Czasami pomaga wypłakać z siebie smutki. I najczęściej jest właśnie tym, czego najbardziej potrzebuję.
Przyjemnie jest też dostać ciastko czy czekoladę (aktualnie gorzka truskawkowa wedla!). Zastać posprzątaną kuchnię czy łazienkę - ale to drobny gest z kategorii tych wielkich ;)
Jak widzicie, do szczęścia potrzeba mi tylko herbaty i kwiatów ;)
Siedzę z ręcznikiem na głowie i jem śniadanie. Jajecznica z cebulką, kilka pomidorków koktajlowych i lekko czerstwy już chleb. Popijam wszystko zimnawą już czarną herbatą. Śniadanie mistrzów.
W głowie kotłują się myśli od domu, poprzez nas, pracę, spełnienie, marzenia i ewentualne dzieci. Działanie mózgu na tak wysokich obrotach z tak ciężkimi myślami, męczy. Całe szczęście nie jest tak zawsze, to sprawa okresowa. Wiem, że zaraz będzie tylko tu i teraz.
Na pytania "co słychać" mówię o codzienności, bo chyba nie umiem dzielić się tym co wyżej. A więc tu i teraz opowiadam, że piorę, odkurzam i kąpię psa. Że wychodzi mi świetny placek drożdżowy z rabarbarem i że kupiłam 4kg truskawek i zrobiliśmy dżem. Że nie czytam, bo mam trochę chaosu w głowie i nie mam pojęcia na jaką lekturę mam ochotę. A w Lidlu kupuję książki dla dzieci "na psa urok" na przykład. Że odzywają się we mnie macierzyńskie instynkty ale nie wiem czy to samoistnie, czy to ten wiek, czy trochę przez to, że wszyscy wokół zostają rodzicami więc i ja trochę z nimi "wybieram" wózek dla potomka. Że byłam na randce na śniadanie - to jest jednak zdecydowanie moja ulubiona forma randek. Że wypadają mi włosy. że poziomki mi rosną. że żyję i jest pięknie.
Jest mi po prostu pięknie.
Sprawa jest naprawdę banalnie prosta. Bierzesz tą najbliższą osobę za rękę, tą do której serce śpiewa piosenki. I idziesz. Przed siebie. Razem.
Czasami trzeba wsiąść w samochód (albo na rower!) i wyjechać kawałek za miasto. Trochę się zgubić. Odkryć te nowe miejsca - tak blisko. Oddychać. Patrzeć. Słuchać.
Śmiać się. Z siebie. Z psa :). Ze świata. Rozmawiać. Milczeć. Śpiewać. Tańczyć! (swoją drogą, to w lasach ćwiczyliśmy nasz pierwszy taniec ślubny) Co chcecie!
Tylko bądźcie. Razem.
Ostatnio gdy trafiają mi się dni wolne od mojej wymarzonej pracy, która de facto sama po mnie przyszła :), jestem hiperaktywna. Biegam, latam, załatwiam, odwiedzam, kombinuję. Robię wiele rzeczy dla siebie, ale zdecydowanie nie leżę i nie patrzę w sufit!
Moja hiperaktywność coraz częściej rozbija się o kulinaria. Gdy już odeśpię zmęczenie, co trwa niebywale krócej niż bym przypuszczała i sprawia, że zaczynam zrywać się z łóżka coraz wcześniej - wkraczam do kuchni zrobić sobie śniadanie. Często i gęsto nie są to już zwykłe kanapki, a omlety, bananowe placuszki, jajecznice i owsianki; a jeśli jednak kanaka to przeważnie prezentuje się niebywale! Aż chce się jeść!
Następnie z drugą połową kubka herbaty zasiadam na kanapie, by w towarzystwie psa rzucić okiem na te wszystkie fejsbuki i instagramy oraz... wyszukać pomysłu na ciekawe obiady, bo nudno mi i szkoda życia by jeść zawsze podobnie podanego łososia. Śliniąc się na te piękne zdjęcia, rozpędzona planuję obiady na trzy dni! (szczególnie jeśli kolejne są pracowite). Później lecę do sklepu pozbierać potrzebne produkty; wracam i często nie ma jeszcze 12:00! Rozpoczynam zatem wstęp do obiadu ;) co mogę kroję wcześniej, zamarynuję rybę na jutro, wstawię wywar na pojutrze! Aż sama siebie nie poznaję!
Oczywiście w tzw. międzyczasie ogarniam przestrzeń wokół; sprzątam, odkurzam,wstawiam pranie. Trochę poczytam, trochę porozmawiam i zabieram psa na godzinny spacer.
Uwielbiam jeść świeżo przygotowane potrawy, więc ostatnie kropki nad "i" wykonuję chwilę przed powrotem męża z pracy - wspólne obiady, nawet najprostsze czy najpóźniejsze, zawsze smakują najlepiej; nie lubię jeść sama.
Pod wieczór... znowu jestem w kuchni. Bo w zasadzie nie mam nic ciekawszego do roboty więc... może upiekę ciasto?
Podczas gotowania bardzo dużo się uczę. Wiem, że pominięcie jednego składnika nie wyrządza tragedii (wcześniej rzucałam przepis w kąt jeśli nie miałam wszystkich produktów), że danie nie musi wyglądać jak na zdjęciu - ma przede wszystkim smakować; i największa dotychczasowa zmora moich kulinarnych umiejętności - uczę się zastępować składniki! Banały, a dla mnie kroki milowe w mojej kuchni :)
- tym oto sposobem zrobiłam swój pierwszy krem z białych szparagów w którym się zakochałam!, rozsmakowaliśmy się w kaszach (kaszotto, pęczotto czy faszerowana kaszą cukinia - mniam!), makaron ryżowy podajemy z łososiem i szparagami a ciast z rabarbarem w tym sezonie mam za sobą już kilka ;) -
Majówka. Cztery dni wolnego tylko dla nas. Śnią mi się podróże i spacery. A my zostajemy w domu. I szwendamy się po okolicznych "chęchach".
I w sumie nie jest mi źle, że z baku auta nie ubywa paliwa, że nie szykuję kanapek na drogę. A ten kompot z rabarbaru pijemy siedząc przy naszym stole.
Przynajmniej umyliśmy podłogi w całym mieszkaniu, wypraliśmy koce, kuchnia lśni i w domu pachnie świeżością. Na stole stoi pęk tulipanów, w adapterze kręcą się winyle a my trochę się nudzimy obok siebie.
Ale zaraz któreś z nas zrobi kawę, pogadamy o drobnostkach i pójdziemy z psem na ponad dwugodzinny spacer.
Wieczorem pieczemy drożdżowca z rabarbarem. Swoją drogą uwielbiam piec wieczorem, całkiem nieźle się wtedy relaksuję. A rano na stole zaskakuje mnie świeży placek czy bułeczki.
W dzień następny spontanicznie zapraszamy rodziców na domową pizzę. Wyszła piękna i tak pyszna, że nie zdążyła załapać się na zdjęcie. Miły wieczór trafia do naszego słoiczka szczęśliwości.
Trochę odsypiamy. Choć ja odkrywam, że dość aktywne ostatnie miesiące nie pozwalają mi na zbyt długie wylegiwanie się w łóżku. Muszę chyba spróbować pieczenia również o świcie ;)
Jeden z dni spędzamy u dziadka na ogrodzie i grillowaniu. Trochę ciężko patrzy się na nieco zagubionego, dorosłego człowieka, który stracił drugą połówkę, będąc z nią ponad pięćdziesiąt lat. Ale babcia nad nami czuwa. A w ogrodzie, dla niej, rosną tulipany wielkości dłoni.
Pijemy herbaty, spacerujemy, czytamy, oglądamy, zajmujemy się swoimi błahostkami, bardzo dużo rozmawiamy i razem się nudzimy.
Nuda razem jest fajna!
Kilka dni temu wyciągnęłam z piwniczki rower. Może - w końcu!, może - nareszcie!. W sumie nieistotne jak określę to czasowo. Bardzo pragnęłam przejażdżki a nogi niosły mnie przed siebie i przed siebie. W głowie brzmiało "jeszcze tylko kawałeczek", mimo, iż powrotna trasa wydłużała się coraz bardziej.
Zastanawiałam się jak to jest z tymi moimi przejażdżkami, jak to jest z moim spacerowaniem. Nie przynoszę z tych wypadów zbyt wielu skarbów i zdjęć. Za to bardzo często, pięknie wolną głowę i uspokojone myśli.
W tych moich małych wyprawach bardziej skupiam się nad tym co mnie otacza niż nad robieniem zdjęć. W zatrzymywaniu spacerowych kadrów lepsza jest osoba, której chciałabym pokazać moje ulubione miejsca.
Idę przed siebie. Rozglądam się. Cieszę oczy zielonym, soczystym mchem. Dotykam pąków drzew. Słucham ich szeleszczącego śpiewu i świergotu ptaków. Czasem deszczu i szmeru ortalionu mej przeciwdeszczowej kurtki. I nie martwię się o krople deszczu na szkłach moich okularów.
Często z mężem. Często z psem. Idziemy za sobą wąskimi, leśnymi ścieżkami. Wspólnie milczymy, innym razem rozprawiamy na tematy ważne i ważniejsze. Szukamy dzięciołów gdy tylko słyszymy ich stukanie. Ale przede wszystkim odpoczywamy. Oddychamy głęboko i zrzucamy ciężar codzienności.
Rower to najczęściej moje samotne wyprawy. Uciekam wtedy od myśli, wietrzę głowę. Niekiedy śpiewam. Mówię innym rowerzystom "dzień dobry". Sunę przed siebie, liczy się tylko ta droga i ja. No i zawsze coraz bardziej krzywię koła mojego starego, miejskiego roweru, na tych wszystkich korzeniach, szyszkach i leśnych gałązkach ;)
On także ma swój charakter. Jest niezwykle wytrwały ale i uparty. Troszkę leniwy ale jak się rozkręci trudno go zatrzymać. Uwielbia marchewkę i królika z Ikea. Jest odważny, przytulaśny i kocha dzieci tak bardzo, że ciężko przejść ze spokojem koło placu zabaw. Posiada "słuch wybiórczy". Dla mnie jest najbardziej urokliwym typem na świecie. Składa się z czterech łap, ogona, uszu i nosa. Jest moim pimpuszkiem świata :)
Chciałabym Wam przedstawić moje codzienne cuteness overload :D
Banjo to prawie 2-letni basset, który od trzeciego miesiąca życia jest naszym domownikiem (no, teraz to już nawet rodziną!). W sumie miał się nazywać Floyd - postanowienie: nasze zwierzaki mają mieć muzyczne imiona; kotka wabiła się Florence - ale w zasadzie banjo to muzyczny instrument i tak też zostało.
Banjo był w planach ;) śmiesznie to brzmi, ale to prawda! Nie był pochopną decyzją - w tym roku mieliśmy wziąć psa! Nie był też zapełnieniem pustki po zaginięciu miesiąc wcześniej naszego kota. Jest jednak spełnionym marzeniem - Bartosz (mąż mój) uwielbia tę rasę :)
Choć rasa ta uważana jest przez większość za totalnie nie dającą się wyszkolić, my z naszym psim dzieckiem skończyliśmy "psie przedszkole" i podstawowe komendy nie są mu obce. Siad, waruj, zostań, równaj a z wyższego poziomu - nie rusza miski dopóki mu nie pozwolimy (ekhem... może za to spać jak suseł, chrapać wniebogłosy, ale gdy tylko wyjdę zostawiając coś pysznego na stoliczku przy kanapie...tak, dobrze myślicie ;) ). Trzeba się jednak liczyć z tym, że jego myśliwski nos jest najważniejszą sprawą świata i gdy podejmie trop można obwiesić się pętem kiełbasy a on i tak nie przyjdzie (okej, nie próbowałam, ale parówka w kieszeni nie wystarcza!).
Jest natomiast niezmierzonym pokładem mojej codziennej radości. Mogę się wlepiać w niego godzinami. Dostarcza nam mnóstwo radości; uwielbiamy go dubbingować a w psim słowotwórstwie niezwykle trafnie wspierają nas Psie Sucharki (u nas w domu obowiązuje psiacer, psianie no i jest Mameł i Tateł którzy tworzą nieczuły duet chciwków :D ). Niezastąpiony w rozładowaniu wszelkich napięć - wystarczy spojrzeć, niweluje smutki i ociera łzy. Przytulać, miziać, dbać, spacerować razem z nim - oczywiście! Ale mogę też po prostu na niego patrzeć i zalewać się wewnętrznie słodyczą!
po więcej psiej słodyczy zapraszam na jego instagrama gdzie oczywiście ma znacznie większą ilość followers'ów niż ja ;)